20 listopada do polskich kin wszedł "Kosogłos część 2", będący zwieńczeniem ekranizacji bestsellerowej trylogii autorstwa Suzanne Collins. Parafrazując klasyka, poszłam, zobaczyłam, oceniłam.
Zacznijmy może od tego, że przed wejściem ostatniej części na ekrany, odmawiałam zapoznania się z pierwszą częścią Kosogłosa. Poniekąd przez to, że lubię wszystkie filmy serii oglądać jeden za drugim. Głównie przez to, że przeczuwałam mniej-więcej, na czym się część pierwsza skończy i postanowiłam sobie darować nadmiernych nerwów. A skoro miałam do zobaczenia film przedostatni, to czemu by nie zobaczyć wszystkich? W każdym razie, ów niecny proceder zaczął się dosyć niewinnie - pierwsze sceny Igrzysk Śmierci migały przed moimi oczami bez wywoływania zbytnich interakcji na linii ja-laptop.
A potem poleciało z górki.
Kojarzycie ten obrazek otwierania tamy wodnej, gdzie rzeka radośnie i bez żadnych ograniczeń wraca do dawnego koryta? W podobny sposób wyglądało odblokowanie zastawek mojego umysłu po trzech minutach seansu. Każdy żart, każdy cytat, każda emocja dały o sobie znać. Przypomniało mi się, czemu tak bardzo się fascynowałam tą serią, czemu film tak mi się podobał wtedy, kiedy pierwszy raz widziałyśmy go z Mają w kinie (i wcale nie salutowałyśmy Rue, wcale nie płakałyśmy; to nie łzy, oczy się spociły). Dostawałam po głowie za każdą wyszeptaną wraz z aktorem kwestię, za każde ciche "o nie!" wyślizgnięte z pomiędzy mych na wpół otwartych ust, za każdą łzę spływającą po policzku. No i za każde "czemu nie patrzysz?", "to jest teraz bardzo ważna scena dla fabuły", "*pauzując* pozwól, że wytłumaczę, o co chodzi". Zwłaszcza za ostatni punkt dostawałam za każdym razem. Jakimś cudem jednak udało mi się przejść przez seanse bez żadnych większych uszczerbków na zdrowiu.
Nadszedł jednak ten moment, kiedy w końcu usiadłam w fotelu kinowym i oficjalnie rozpoczęłam ostatnie pierwsze spotkanie z Katniss Everdeen, the girl on fire.
Film zaczął się zwyczajnie, sceną kontynuującą akcję po zakończeniu pierwszej części. Ucieszyłam się, że reżyser postanowił nam darować zbędne czołówki. Jak się zatem możecie domyślić, panowała spójność, jak gdyby wrócono do przerwanego dzień wcześniej oglądania. Mnie jednak nie dawała spokoju jedna myśl, mianowicie czy i jak dokładnie trzymano się książki podczas pracy. Nie jest bowiem tajemnicą, że darzę Finnicka Odaira wielką miłością, może tylko odrobinę mniejszą niż Peetę. Każdy, kto przeczytał książkę wie, jak bardzo traumatyczną sceną była jego śmierć. Przez pół seansu siedziałam skulona w fotelu ze łzami lecącymi ciurkiem po policzkach, powtarzając sobie w myślach może nie zginie, może nie zginie, może nie zginie. Niestety, w tym konkretnym przypadku, trzymano się książki aż za dobrze.
No dobrze, ale ja tu o Finnicku, o scenach otwierających, o fontannie o imieniu Marion, ale jak film, zapytacie?
Było dobrze. Myślę, że każdy po uprzedniej lekturze nie będzie zawiedziony po wyjściu z kina, bo generalnie książki się trzymano mocno i dokładnie. Wiadomo, niektóre zmiany musiały zajść, bo to przecież ekranizacja i czas był ograniczony, ale ogólnie jestem bardzo zadowolona. Twierdziłam, twierdzę i twierdzić będę, że obsada została wybrana idealnie, Jennifer Lawrence była wprost fenomenalna, tak samo jak Josh Hutcherson (Peeta), Liam Hemsworth (Gale), Donald Sutherland (Snow) czy Julianne Moore (Coin). Najchętniej wymieniłabym tu całą obsadę, ale przecież nie od tego tutaj jestem.
Jest jednak jedna rzecz, która mnie smuci praktycznie od premiery "Igrzysk Śmierci". Mianowicie, czytanie serii przez pryzmat trójkąta miłosnego. Bullshit.
Moim zdaniem, tu wcale nie chodzi o głupią miłość, o Finnicka, Snowa czy Katniss.
Tu chodzi o ideę. O ideę totalitaryzmu, walki z systemem. O pewien paraboliczny sposób przekazu treści uniwersalnych o wojnie, pokoju, dobrze i źle. O ludzkiej naturze, która przecież nie jest bez skazy i za nawet najszlachetniejszymi przesłankami mogą kryć się bardzo egoistyczne pobudki i o wyborach, które mogą być ciężkie, a nie dających się uniknąć.
Bardzo bym się cieszyła, gdyby przestano zadawać pytanie: "Jesteś w drużynie Peety czy Gale'a?", bo to na prawdę nie ma głębszego znaczenia. Zawsze będę Team Katniss, tak nawiasem. (Ale jeśli mnie zapytacie, którego bardziej lubię, odpowiedź brzmi Peeta. Gale niech idzie latać ze swoimi spadochronikami, jego ojciec był chomikiem a jego matka pachnie zgniłymi jagodami, o.)*
Zatem, panno Katniss Everdeen, to było nasze ostatnie spotkanie na wielkim ekranie. Następne będą już tylko w zaciszu domowym, przy kubku ciepłej herbaty. Chciałam Ci podziękować, bo pokazałaś, że nie ważne, jak bardzo się nas złamie, możemy się pozbierać. Nauczyłaś stać pewnie przy podjętych decyzjach i nie odwracać się do ucieczki, nie ważne jak bardzo byśmy się bali.
Dziękuję Ci, że jesteś wzorem, który będę mogła wskazać każdej dorastającej dziewczynce.
Dziękuję.
Marion
*Gwoli wyjaśnienia: pytanie "team Gale or Peeta" odnosi się do w/w trójkąta, co do którego nie mam zdania. Natomiast w nawiasie ujęte są moje prywatne sympatie dotyczące postaci w charakterze autonomicznym.
*Gwoli wyjaśnienia: pytanie "team Gale or Peeta" odnosi się do w/w trójkąta, co do którego nie mam zdania. Natomiast w nawiasie ujęte są moje prywatne sympatie dotyczące postaci w charakterze autonomicznym.